Dla tych, którzy chcą wiedzieć, jak "made in China" wygląda od podszewki oraz znają język angielski, gorąco polecam książkę "Poorly Made in China" Paula Midlera (pełna jej nazwa brzmi tak: "Źle wyprodukowane w Chinach: opowiadanie osoby wtajemniczonej w reguły chińskiej produkcyjnej gry").
Zrobiła na mnie duże wrażenie i była ostatnim gwoździem w trumnie mojego kupowania chińszczyzny :)
O czym więc opowiada Paul Midler i kim jest? Pan Midler jest Amerykaninem, biznesmenem, specjalistą od crisis management (zarządzania w sytuacjach kryzysowych), który spędził w Chinach ponad dziesięć lat, pomagając zachodnim firmom w kontaktach z ich chińskim partnerami. Jego znajomość obyczajów i chińskiego języka miała być gwarancją lepszych wyników negocjacji i szybkiego rozwiązywania problemów. Niestety, pomiędzy "miało być" a "było" znalazła się przepaść w postaci dość specyficznego zachowania chińskich właścicieli fabryk i niskiej jakości wyrobów.
Paul Midler nie moralizuje i nie wyciąga wniosków. On po prostu szczegółowo opisuje sytuacje, które miały miejsce w różnych fabrykach, ich skutki oraz reakcje zachodnich firm i chińskich biznesmenów.
Kilka przykładów z tej fascynującej opowieści chyba na zawsze utkwiły w mojej pamięci i ostatecznie wyleczyły z zakupoholizmu.
- Pewna fabryka kosmetyków, w której pracownicy ręcznie wypełniały słoiki z kremami... nigdy nie myjąc rąk. W toaletach nie było nawet mydła, bo po co?
- Szampon, piana do kąpieli i żel do mycia z identycznym składem. Bo po co wymyślać różne składy? Do mycia? Do mycia. To wlejmy tę samą chemię, kto tam będzie sprawdzał...
- Podrabiane wyniki badań laboratoryjnych... lub po prostu ich brak. Klient chce mieć pewność, że produkt jest bezpieczny? To niech sam sobie to sprawdza. A jak mu się nie podoba, to co zrobi? Pójdzie gdzie indziej? Gdzie? Jakość wszędzie ta sama (a raczej jej brak), a ceny wyższe, więc niech sobie siedzi cicho i nie kwiczy.
- Mydło z zawartością aloesu, którego nigdy nie było w środku. A czemu ma być? Nie wystarczy, że jest narysowany na etykiecie? Nie? Dziwne.
- Praktyka "fading quality", czyli "pogarszającej się jakości". Pierwszą partię robimy dobrą, żeby zachęcić głupiego zachodniego sprzedawcę, że warto z nami robić interesy. Jak już mamy go w rękach i podpisze kontrakt, to zacznijmy oszczędzać. Na opakowaniu, na składnikach, na wszystkim. Gdzie tylko się da. Róbmy coraz mniejszą zawartość, coraz cieńsze opakowanie, coraz gorsze składniki. Ważne jest robić to powoli, żeby nie rzucało się w oczy. A jak już się rzuci, to negujmy wszystko i zwalajmy to na kupującego. Przecież mamy takie rozwalające się opakowanie już od jakiegoś czasu, wcześniej Pan się nie skarżył, więc koniec rozmowy.
- Warto jest też dobrze zaprezentować swoją fabrykę. Pierwsza wizyta zachodnich partnerów: ubieramy wszystkich pracowników ładnie, pożyczamy nowoczesne maszyny, sprzątamy oraz mówimy o świetnych warunkach pracowników: urlopach, przerwach na obiad, dobrym wynagrodzeniu. Kontrakt podpisany? To druga wizyta wygląda już troszkę inaczej. Nowoczesne maszyny znikają. Pracownicy nie mają już czystych koszuli i spodni (ani urlopów i przerw, a w niektórych przypadkach - nawet paszportów, żeby sobie nie szukali lepszej pracy). Wszędzie jest brud, smród i chaos. Czyżby to ta sama fabryka?? Ano owszem.
Welcome to China.